Patryk Vega za każdym razem zaskakuje. To może wydać się komunałem, jednak tym filmem reżyser całej sfory "Pitbulli" pokazał się z zupełnie innej strony. Strony, która już wcześniej dawała się
Patryk Vega za każdym razem zaskakuje. To może wydać się komunałem, jednak tym filmem reżyser całej sfory "Pitbulli" pokazał się z zupełnie innej strony. Strony, która już wcześniej dawała się dostrzec w jego twórczości, jednak nigdy w aż takiej okazałości.
Sam film jest – jak większość filmów Patryka Krzemienieckiego vel Vegi – głośny, brutalny, zaś słowo "kurwa" pełni w nim wszelkie znane językowi funkcje, od apostrofy, po puentę dowcipu. Historia utkana jest z wielu klisz, które utkwiły w świecie okołofutbolowym – chociażby przemowa przed ustawką (oryginał pochodzi z nagrania tvn-owskiego "Superwizjera", w którym zgromadzeni w lesie młodzi adepci streetfightingu wysłuchują przemowy znanego gdyńskiego rugbisty) czy nóż w głowie (tym razem Dino Baggio zastąpiony został enigmatycznym Hiszpanem) – jednak nie są to odosobnione skecze, jak w poprzednich produkcjach Vegi, a złożone są w miarę spójną całość.
Największym jednak atutem "Bad Boya" jest subtelne lawirowanie pomiędzy schematami z dorobku kultury. Mamy wszak księgę zbójecką ("Księcia" Nicolo Machiavellego), pod której wpływem bohater, niczym Makbet posuwa się do coraz odważniejszych poczynań, wraz z detronizacją obecnego watażki ekipy – Piotr Stramowski uczciwie wypełnił znane przykazanie Vegi, dotyczące tego, że jeden z bohaterów ma mamrotać, włącznie), mamy kobietę, o którą walka prawie wcale się nie toczy, jednak jest punktem zapalnym, niczym w "Na Wschód od Edenu"Steinbecka; mamy w końcu braci – po obu stronach barykady, czyli topos znany we wszystkich mitologiach świata – tego grzecznego, i tego o dzikim sercu, jak na okładce legendarnego albumu grupy Exodus. Vega zaś, przybierając maskę Szwejka, który pod swoją prostolinijnością i mądrością ukrytą w głupocie, jak Janek, co psom szył buty, opowiada uniwersalne historie o człowieku, nie gorzej wcale niż Bergman, Kurosawa, Kubrick czy Pasolini – bowiem, parafrazując Stendhala, można rzec że "kino jest jak zwierciadło, przechadzające się po podwórzu". Na naszym zaś podwórku tak rozkładają się siły i akcenty, że tylko nasz Patryk Krzemieniecki, pod zmienionym nazwiskiem, jak sienkiewiczowski Kmicic/Babinicz potrafi luminować nas opowieścią o nas samych, o naszych żądzach, ździerając płaszczyk tajemnicy poliszynela z narodowych tabu, takich jak zło czające się w polskiej piłce/polityce/służbie zdrowia/ policji (niepotrzebne skreślić). Różnica między naszym Vegą a wspomnianymi już powyższymi reżyserami, jest taka, jak między prerafaelitami a Picassem – w gruncie rzeczy wszyscy są malarzami, jednak każdy z nich przedstawia rzeczywistość pod swoim kątem.
A film ów najłatwiej określić znanym cytatem, nieraz przypisywanym najświętszemu z Polaków – Janowi Pawłowi II, nieraz Franzowi Beckenbauerowi – futbol jest najważniejszą z rzeczy nieważnych. Amen.